W świecie, który coraz szybciej pędzi, gdzie czas staje się dobrem deficytowym, a każda decyzja musi mieć praktyczne uzasadnienie, romantyzm – rozumiany jako spontaniczna, emocjonalna otwartość na drugiego człowieka – wydaje się powoli znikać. Kiedyś zakochanie było przygodą, niepewnością, często irracjonalną fascynacją, która pchała ludzi ku sobie mimo przeszkód, różnic czy obaw. Dziś coraz częściej przypomina proces selekcji, w którym uczucia ustępują miejsca kalkulacji, a dreszcz poznawania kogoś nowego zostaje zastąpiony chłodną analizą dopasowania, stabilności i perspektyw. Erozja romantyzmu nie dokonała się z dnia na dzień. To proces subtelny, stopniowy, który można prześledzić w sposobie, w jaki myślimy o miłości, relacjach i bliskości.
Jeszcze pokolenie czy dwa temu poznawanie kogoś było wydarzeniem nacechowanym tajemnicą. Nie istniały media społecznościowe, które w kilka minut pozwalają zajrzeć w czyjeś życie, poznać jego poglądy, przeszłość, zdjęcia z wakacji czy ulubione filmy. Kiedyś to wszystko trzeba było odkrywać samemu – rozmową, spojrzeniem, wspólnym milczeniem, gestami. Każde spotkanie było małą przygodą, bo druga osoba pozostawała w dużej mierze nieodgadniona. Dziś, zanim umówimy się na pierwszą randkę, często już wiemy o niej niemal wszystko – a przynajmniej tyle, by pozbawić się emocjonalnego napięcia, które dawniej budowało ekscytację.
Romantyzm, w swojej klasycznej formie, zakładał irracjonalność. Był przestrzenią, w której serce mogło zwyciężyć nad rozumem, a emocje miały pierwszeństwo przed planem. Współczesność jednak uczy nas czegoś odwrotnego – planowania, zabezpieczania się, dbania o racjonalne decyzje. W tym nowoczesnym paradygmacie miłość staje się projektem, który trzeba „zarządzać” z rozsądkiem. Wchodząc w relację, wielu ludzi zastanawia się nie nad tym, co czują, lecz nad tym, co z tego wyniknie. Czy to się opłaca? Czy partner jest stabilny finansowo? Czy nasze wartości są zgodne? Czy relacja przetrwa próbę codzienności? Zamiast płynąć z emocjami, analizujemy, kalkulujemy, a gdy pojawia się wątpliwość – raczej się wycofujemy, niż ryzykujemy.
Ten pragmatyzm, choć zrozumiały w świecie pełnym niepewności, prowadzi do zubożenia doświadczenia emocjonalnego. Romantyzm był nie tylko formą relacji, ale też sposobem przeżywania świata – otwartością na piękno, gest, symbol, na niewytłumaczalne. Gdy znika romantyczna wrażliwość, miłość traci swoją aurę tajemnicy i magii, stając się czymś przewidywalnym, wymiernym i – w pewnym sensie – nudnym. Nie chodzi o to, że pragmatyzm jest zły. Chodzi o to, że gdy całkowicie przejmuje kontrolę, człowiek traci część siebie – tę część, która potrafi zachwycić się bez powodu, zaufać mimo ryzyka, uwierzyć w coś, czego nie da się zmierzyć ani udowodnić.
Współczesne społeczeństwo wytworzyło nowe mechanizmy poznawania ludzi. Randkowe aplikacje, portale, algorytmy – wszystko to sprawia, że „poznawanie” kogoś zostało zredukowane do procesu przypominającego rekrutację. Tworzymy profile, opisujemy swoje zalety, preferencje, wymagania. Szukamy kompatybilności jakby chodziło o zakup produktu, nie o spotkanie dwojga emocjonalnych istot. Z jednej strony to wygodne – nie tracimy czasu na niedopasowane osoby, możemy od razu przefiltrować to, czego nie chcemy. Z drugiej jednak – gubimy spontaniczność, tę cudowną przypadkowość, dzięki której miłość potrafiła zaskoczyć.
Kiedyś przypadek był częścią romantyzmu. Spotkanie kogoś w niespodziewanym momencie, rozmowa, która przeradzała się w coś więcej, uczucie rodzące się wbrew rozsądkowi – wszystko to budowało narrację o miłości jako czymś niezwykłym, niemal magicznym. Dziś przypadek jest ryzykiem, a ryzyko – czymś, czego unikamy. Nie chcemy się zranić, zawieść, stracić czasu. Szukamy bezpieczeństwa emocjonalnego jeszcze zanim zbudujemy więź, a tym samym odbieramy sobie możliwość przeżycia autentycznej emocji.
To, co nazywamy „erozją romantyzmu”, nie oznacza, że ludzie przestali pragnąć miłości. Wręcz przeciwnie – pragną jej bardziej niż kiedykolwiek. Jednak sposób, w jaki do niej dążą, uległ fundamentalnej zmianie. Dawniej miłość była celem samym w sobie, dziś często staje się środkiem do osiągnięcia innych celów: stabilności, poczucia sensu, społecznego statusu czy emocjonalnego komfortu. Uczucie zostaje podporządkowane logice efektywności – ma działać, ma przynosić zadowolenie, ma „pasować”. I kiedy nie pasuje – rezygnujemy, jakby chodziło o wadliwy produkt, który można zwrócić.
Romantyzm zakładał cierpliwość. Proces poznawania drugiego człowieka był długotrwały, pełen subtelności, chwil milczenia i gestów, które z czasem nabierały znaczenia. Współczesność przyspieszyła wszystko – chcemy wiedzieć natychmiast, czy to „to”. Jeśli nie czujemy chemii po pierwszym spotkaniu, często nie dajemy drugiej szansy. Jeśli druga osoba nie odpowie na wiadomość w ciągu kilku godzin, interpretujemy to jako brak zainteresowania. Miłość stała się produktem natychmiastowej gratyfikacji – ma działać szybko, intensywnie i bez zbędnego czekania.
Zanik romantyzmu wiąże się też z przemianą emocjonalnej odporności. Ludzie coraz częściej boją się rozczarowania. Romantyzm wymagał odwagi – trzeba było odsłonić siebie, pokazać emocje, zaryzykować odrzucenie. W erze racjonalności wolimy chronić się przed bólem, zanim on w ogóle nastąpi. To prowadzi do powstawania relacji powierzchownych, w których obie strony są „obecne”, ale tak naprawdę nikt się nie odsłania. Pragmatyzm podpowiada: nie pokazuj zbyt wiele, nie przywiązuj się, zachowaj kontrolę. Romantyzm mówił: ryzykuj, bo tylko ryzykując możesz naprawdę kochać.
Trudno się dziwić, że wielu ludzi odczuwa dziś emocjonalną pustkę, mimo że wokół mają tyle możliwości. Nigdy wcześniej poznanie nowej osoby nie było tak łatwe, a zarazem tak pozbawione magii. Paradoks współczesności polega na tym, że mamy nieograniczone narzędzia do budowania relacji, ale coraz mniej potrafimy się w nie zaangażować emocjonalnie. Uczucia nie rozwijają się w warunkach nadmiaru bodźców. Potrzebują ciszy, skupienia, przestrzeni, w której można kogoś naprawdę dostrzec. Tymczasem współczesny świat nie daje na to czasu – przeskakujemy z jednej rozmowy do drugiej, z jednej relacji w kolejną, nie zdążając nawet poczuć, że coś się zaczyna.
Erozja romantyzmu ma też wymiar kulturowy. Kino, literatura, muzyka – dawniej były pełne emocji, idealizmu, tęsknoty. Bohaterowie kochali do granic, walczyli o uczucie, przeżywali namiętności, które stawały się symbolem ludzkiej duszy. Dziś coraz częściej dominują narracje realistyczne, chłodne, podszyte ironią. Miłość jest przedstawiana jako kontrakt, związek jako układ, a romantyczność jako naiwność. Współczesny człowiek boi się być naiwny, bo w świecie cynizmu to oznaka słabości. Tymczasem właśnie ta „naiwność” – wiara w drugiego człowieka, w magię chwili, w bezinteresowność uczuć – była fundamentem romantyzmu.
Zmieniły się też role społeczne. Dawniej mężczyzna miał być zdobywcą, kobieta – tajemnicą. To napięcie, choć często krytykowane jako schematyczne, niosło w sobie element gry, flirtu, subtelnego napięcia. Współczesność zniosła wiele tych ról, co samo w sobie jest pozytywnym procesem, bo dało ludziom więcej wolności. Jednak w tej wolności często gubimy formę – nie wiemy już, jak okazywać zainteresowanie, jak flirtować, jak podtrzymać emocjonalne napięcie. Wszystko stało się zbyt bezpośrednie, zbyt jasne, zbyt szybkie. A romantyzm potrzebował niedopowiedzeń.
Nawet język miłości uległ uproszczeniu. Zamiast listów pełnych emocji, piszemy krótkie wiadomości. Zamiast spotkań przy świecach – szybkie kawy w przerwie między obowiązkami. Zamiast wyznań – emotikony. To nie znaczy, że dzisiejsi ludzie nie potrafią kochać. Potrafią, ale ich miłość często jest zapośredniczona przez technologie, przez pragmatyczne kalkulacje, przez świadomość ograniczeń. Brakuje w niej irracjonalności, która kiedyś czyniła uczucie tak wyjątkowym.
Kiedyś ludzie potrafili czekać. Czekanie było częścią rytuału miłości – wzmacniało emocje, budowało napięcie, pogłębiało więź. Dziś czekanie jest synonimem straty czasu. Jeśli ktoś nie odpowiada, przechodzimy dalej. Jeśli relacja nie rozwija się w pożądanym tempie, szukamy nowej. Ten mechanizm sprawia, że emocje nie mają szans się rozwinąć, bo uczucie wymaga czasu, aby dojrzeć. Pragmatyzm eliminuje czas jako czynnik relacyjny, a tym samym eliminuje przestrzeń dla romantycznego wzrostu.
W erozji romantyzmu widać też zmianę w sposobie, w jaki postrzegamy siebie. Dawniej zakochanie było doświadczeniem, które wytrącało człowieka z równowagi. Dziś większość ludzi stara się tej równowagi nie tracić – chce być emocjonalnie stabilna, niezależna, samowystarczalna. W efekcie zakochanie, zamiast być przygodą, staje się problemem do rozwiązania: jak zachować dystans, jak się nie uzależnić, jak nie stracić siebie. To paradoksalne, bo prawdziwa bliskość zawsze zakłada pewną utratę kontroli, a więc coś, czego nowoczesny człowiek panicznie się boi.
W ten sposób romantyzm, który był kiedyś symbolem odwagi, dziś jest postrzegany jako słabość. Wrażliwość – jako niepraktyczność. Tęsknota – jako brak asertywności. Zaufanie – jako naiwność. Świat racjonalny nie ma miejsca na irracjonalne gesty, a jednak to one budują najpiękniejsze wspomnienia. Pragmatyzm daje bezpieczeństwo, ale odbiera magię.
Wiele osób doświadcza dziś swoistego „głodu romantyzmu” – tęsknoty za czymś, czego już prawie nie ma. Szukają emocji, które nie są zaplanowane, chwil, które zaskakują, gestów, które nie mają praktycznego sensu. Jednak w świecie, gdzie wszystko musi być efektywne, trudno o takie momenty. Ludzie chcą przeżywać, ale boją się otworzyć. Chcą czuć, ale nie chcą cierpieć. Chcą kochać, ale nie chcą ryzykować. To właśnie ten paradoks stanowi jądro erozji romantyzmu – pragnienie bez gotowości na jego konsekwencje.
Romantyzm, który przez stulecia kształtował wrażliwość ludzi, był nie tylko zbiorem gestów, ale całym sposobem myślenia o świecie. To on kazał wierzyć, że uczucia są czymś większym niż logika, że życie ma sens wtedy, gdy coś w nas się porusza – nawet jeśli boli. Pragmatyzm natomiast, w swojej nowoczesnej formie, opiera się na kontroli. Uczy nas, że emocje trzeba porządkować, rozumieć, kierować nimi, zamiast im ulegać. I choć ta idea wydaje się dojrzalsza, to paradoksalnie odbiera człowiekowi część człowieczeństwa. Bo czy można naprawdę żyć, nie pozwalając sobie na irracjonalność, na niepewność, na dreszcz nieprzewidywalności?
To właśnie niepewność stanowiła o sile romantyzmu. Zakochanie było czymś, czego nie dało się zaplanować, przewidzieć, ani kontrolować. Człowiek doświadczał emocji większych niż on sam, które potrafiły wywrócić jego świat do góry nogami. W tym chaosie było jednak coś głęboko ludzkiego – przypomnienie, że życie to nie tylko ciąg decyzji, lecz także przestrzeń przeżyć. W świecie, gdzie wszystko da się zaprogramować, ludzie tracą zdolność do przeżywania. To właśnie dlatego tak wiele współczesnych relacji jest emocjonalnie płaskich – ludzie chcą stabilności, ale wraz z nią otrzymują nudę. Chcą bezpieczeństwa, ale płacą za nie cenę utraty ekscytacji.
Współczesny człowiek chce miłości bez cierpienia. To zrozumiałe – nikt nie pragnie bólu. Jednak w ten sposób eliminuje także głębię uczucia. Bo intensywne emocje mają swoją cenę. Nie istnieje miłość, która nie niesie ryzyka. Romantyzm był świadomy tej ceny, akceptował ją, a czasem nawet ją idealizował. Współczesność przeciwnie – tworzy mechanizmy obronne, które mają nas przed nią chronić. Ludzie kończą relacje, zanim zdążą się zaangażować, by nie poczuć straty. Odrzucają, zanim zostaną odrzuceni. Stawiają granice, zanim ktokolwiek mógłby je przekroczyć. Tak powstaje emocjonalna pustynia – pełna ludzi, którzy tęsknią, ale nie potrafią ufać.
To zjawisko widać szczególnie wyraźnie w kulturze cyfrowej. Internet, który miał ułatwić komunikację, często ją spłyca. Zamiast rozmów twarzą w twarz mamy wymianę komunikatów, które trudno odczytać emocjonalnie. Brak tonu głosu, zapachu, spojrzenia, drobnych gestów – wszystko to sprawia, że kontakt staje się pozbawiony ciepła. Człowiek, który dawniej poznawał kogoś przez obserwację, przez obecność, dziś poznaje go przez ekran. Romantyzm nie może się rozwijać w przestrzeni, w której nie ma dotyku, ciszy i spontaniczności. A jednak coraz częściej właśnie tam próbujemy go odnaleźć.
W tym sensie erozja romantyzmu nie jest jedynie skutkiem zmiany obyczajów, lecz efektem przemiany całego sposobu istnienia człowieka. Żyjemy w epoce, w której wszystko ma być „smart” – inteligentne, funkcjonalne, praktyczne. Smart dom, smartfon, smart relacja. Ale uczucia nigdy nie były i nie będą „smart”. Miłość nie działa w oparciu o logikę danych. Nie można jej zoptymalizować. Nie da się jej wyliczyć jak kredytu hipotecznego. A jednak próbujemy – analizujemy, porównujemy, szukamy „najlepszej opcji”. W ten sposób zamieniamy życie emocjonalne w proces decyzyjny, a miłość – w projekt do zarządzania.
Romantyzm był ruchem buntu przeciwko racjonalizacji świata. Współczesność natomiast jest światem racjonalizacji totalnej. To, co nie przynosi efektu, zostaje uznane za zbędne. Miłość, która nie prowadzi do trwałego związku, wydaje się stratą czasu. Emocje, które nie mają praktycznego zastosowania, uznawane są za niedojrzałe. Tymczasem romantyzm przypominał, że w życiu nie wszystko musi mieć cel. Czasem warto coś przeżyć tylko dlatego, że to piękne. Ale taka myśl kłóci się z duchem naszych czasów, w których nawet emocje muszą być produktywne.
Pragmatyzm wszedł również w sferę języka. Kiedyś mówiło się o miłości, tęsknocie, namiętności. Dziś częściej mówimy o „kompatybilności”, „chemii”, „równowadze emocjonalnej”. To drobna, ale znacząca różnica. Słowa kształtują myślenie, a myślenie kształtuje emocje. Używając języka technicznego do opisu uczuć, nieświadomie odzieramy je z poezji. Tam, gdzie kiedyś było wyznanie – dziś jest analiza. Tam, gdzie było zauroczenie – dziś pojawia się ostrożność.
Zmiana ta jest także odpowiedzią na zmęczenie. Wielu ludzi ma za sobą doświadczenia, które nauczyły ich, że romantyzm bywa bolesny. Kiedyś cierpienie w miłości było częścią jej mitu, dowodem głębi uczuć. Dziś cierpienie jest błędem, którego należy uniknąć. Dlatego współczesny człowiek odrzuca romantyzm nie tylko z wygody, ale z lęku. Zraniony romantyk staje się pragmatykiem – nie dlatego, że przestał marzyć, lecz dlatego, że boi się znowu cierpieć. Ta emocjonalna ewolucja jest więc w pewnym sensie mechanizmem obronnym zbiorowej świadomości.
Jednak coś w nas się temu sprzeciwia. Gdzieś pod powierzchnią racjonalnych decyzji tli się tęsknota za prawdziwym przeżyciem. Ludzie, nawet ci najbardziej pragmatyczni, wciąż marzą o „tym jednym spojrzeniu”, o „nieplanowanym spotkaniu”, o uczuciu, które wymknie się spod kontroli. Dowodem są filmy, książki, muzyka – mimo dominacji chłodnego realizmu, wciąż powracają motywy romantyczne, jakby człowiek nie potrafił ich całkowicie porzucić. W głębi duszy wciąż chcemy wierzyć, że miłość to coś więcej niż umowa między dwiema rozsądnymi osobami.
Erozja romantyzmu nie oznacza, że romantyzm zniknął. Oznacza, że zmienił formę. Dziś jego przejawy są bardziej subtelne – ukryte w drobnych gestach, które przeczą logice codzienności. W wysłanym w nocy SMS-ie bez powodu, w spojrzeniu, które trwa sekundę dłużej, w drobnym geście troski wobec kogoś, kto nie oczekuje niczego. Romantyzm przetrwał, choć schował się głębiej, pod warstwą pragmatycznych masek. Czeka na tych, którzy odważą się być niedoskonali, niepraktyczni i emocjonalni.
Współczesna miłość coraz częściej przypomina kontrakt między dwiema osobami, które mają zachować autonomię, niezależność i granice. Tymczasem prawdziwa bliskość zawsze wiąże się z przekraczaniem tych granic. Romantyzm był sztuką przekraczania – siebie, swoich lęków, swoich ograniczeń. Pragmatyzm natomiast jest sztuką utrzymywania dystansu. Dlatego współczesne relacje są tak kruche – bo są zbyt bezpieczne. Nie budzą w nas ognia, a bez ognia nie ma transformacji.
Nie sposób też pominąć roli mediów w tej przemianie. Kultura masowa, bombardując nas obrazami idealnych par, sprawia, że prawdziwa relacja wydaje się zbyt zwyczajna. Romantyzm w swojej istocie był szczery – cenił prostotę i autentyczność. Dziś jednak szczerość bywa postrzegana jako nieatrakcyjna. Ludzie wolą kreację od prawdy, pozę od emocji. Próbując być idealni, stają się niewiarygodni. Tymczasem prawdziwy romantyzm polegał na tym, że pozwalał być niedoskonałym.
Ta utrata autentyczności jest jednym z najbardziej bolesnych skutków erozji romantyzmu. W świecie, w którym emocje się planuje, spontaniczność staje się luksusem. Wiele osób nie potrafi już nawet zareagować szczerze – zamiast wyznać, że komuś zależy, wolą udawać obojętność. Zamiast napisać, że tęsknią, publikują zdjęcie mające sugerować, że świetnie sobie radzą. Romantyzm wymagał odwagi, by pokazać, że nam zależy. Pragmatyzm wymaga sprytu, by nie pokazać za wiele.
To właśnie dlatego coraz częściej mówi się o emocjonalnym zmęczeniu relacjami. Ludzie nie przestali pragnąć miłości – przestali tylko wierzyć, że jest możliwa w swojej szczerej, niekontrolowanej formie. Przestali ufać emocjom, które nie mają racjonalnego uzasadnienia. To zjawisko jest szczególnie widoczne w dużych miastach, gdzie życie jest nieustannym wyścigiem, a każdy gest musi mieć uzasadnienie. Romantyzm w takich warunkach wydaje się luksusem, na który mało kto może sobie pozwolić.
A jednak mimo tej racjonalizacji, mimo kultury efektywności, człowiek wciąż szuka kontaktu, który przekracza logikę. Wciąż pojawiają się momenty, w których pragmatyzm pęka – przypadkowe spotkanie, nieplanowana rozmowa, wspólne milczenie, które nagle ma znaczenie. W tych chwilach ujawnia się, że romantyzm nie umarł – on tylko czeka, by ktoś pozwolił mu powrócić. Bo romantyzm nie jest ideologią, lecz naturalnym odruchem serca wobec życia.
Niektórzy próbują łączyć oba światy – racjonalność i emocję. Taki „nowoczesny romantyzm” opiera się na świadomości, że emocje potrzebują równowagi, ale nie powinny być tłumione. To próba pogodzenia pragnienia bezpieczeństwa z potrzebą przeżywania. Jednak taka równowaga jest trudna, bo wymaga autentyczności, a ta zawsze niesie ryzyko.
Erozja romantyzmu jest więc w gruncie rzeczy historią o lęku – lęku przed utratą kontroli, przed zranieniem, przed byciem niedoskonałym. Pragmatyzm daje nam iluzję, że można uniknąć bólu, ale odbiera nam możliwość zachwytu. A przecież to właśnie zachwyt – irracjonalny, nieprzewidywalny, często absurdalny – stanowi o istocie człowieczeństwa.
Być może romantyzm nie zginął, lecz jedynie zmienił pole bitwy. Dziś to nie świat zewnętrzny jest jego przeciwnikiem, lecz nasze własne umysły – zbyt ostrożne, zbyt analityczne, zbyt zajęte kontrolą. Wewnętrzny romantyk wciąż się odzywa, gdy słyszymy piosenkę, która nas porusza, gdy patrzymy w oczy kogoś, kto nas ciekawi, gdy czujemy, że coś ważnego dzieje się między nami, choć nie potrafimy tego nazwać. To są momenty, które pragmatyzm próbuje wyciszyć, ale które zawsze będą wracać.
Romantyzm nie jest przeciwieństwem rozsądku. Jest jego uzupełnieniem. To przypomnienie, że człowiek potrzebuje nie tylko struktury, ale też tajemnicy. Potrzebuje logiki, ale i poezji. Potrzebuje stabilności, ale i ryzyka. Świat, który odrzuca romantyzm, staje się chłodny, przewidywalny i bezpieczny – ale również pusty. Romantyzm wypełniał tę pustkę emocją, która nie zawsze miała sens, ale zawsze miała znaczenie.
Może więc nie chodzi o to, by wracać do dawnych wzorców, lecz by nauczyć się na nowo przeżywać. By pozwolić sobie na emocje, które nie mają planu. By przestać traktować uczucia jak transakcję, a relacje – jak inwestycję. Bo prawdziwe poznanie drugiego człowieka zaczyna się wtedy, gdy przestajemy się go „sprawdzać”, a zaczynamy go czuć.
W świecie, w którym wszystko jest na wyciągnięcie ręki, prawdziwy luksus polega na tym, że coś potrafi nas jeszcze poruszyć. Romantyzm to właśnie sztuka bycia poruszonym – przez słowo, gest, obecność. Pragmatyzm uczy, jak przetrwać, ale romantyzm przypomina, po co w ogóle warto żyć.
